kapłana com-tszą, śpiesznie opuścili ten przybytek imaginowanych tortur.
Odprowadzeni wdzięcznem „tszing, tszing“ żebraków, wyszli na ulicę i kazali się zaprowadzić do „Domu stu władców niebios”, gdzie poprzedniego dnia dokonano świętokradztwa.
Była to ostatnia owego dnia przejażdżka, albowiem zbliżyła się pora obiadu, który postanowiono zjeść w chińskiej gospodzie.
Dziedziniec był pusty. Stał tylko jeden bonza. Ukłonił się i zapytał, czy przyszli obejrzeć miejsce, wczorajszego występku.
— Świątynia była dzisiaj przepełniona ludźmi, — rzekł — ale teraz wszyscy poszli towarzyszyć uroczystemu powrotowi bóstw. Będzie to wspaniały pochód triumfalny. Obecnie w świątyni jest jedynie wielki tong-tszi, któremu zawdzięczamy odkrycie złoczyńców. Przyszedł sprawdzić, czy ład panuje w przybytku bogów.
Świątynia składała się z dwóch części, w większej z nich, w głębi, mieściła się lwia część bogów. Europejczycy weszli do przedniej hali. Stało tu osiemnaście posągów; dwa postumenty, na których spoczywali obaj wykradzeni bożkowie, były teraz puste. Wpobliżu postumentów stał tong-tszi. Na widok swych gości zbliżył się do nich szybko.
— Jesteście panowie? — rzekł na przywitanie. — Czy zwiedzacie nasze miasto?
— Zwiedziliśmy część miasta — odpowiedział Matuzalem. — Przyszliśmy tu naostatek.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/352
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
106