Przejdź do zawartości

Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
277
──────


się wśród wychudłéj twarzy, płeć zawstydzała alabaster, a blask źrenic, rumieniec policzków, żywy karmin ust, złudzić mógł niedoświadczonych.
— Czyż to być może, by nie było już żadnéj nadziei? — pytała siostra z rozpaczą. — Ona taka młoda!
Niestety, odpowiedziano jéj jednogłośnie, iż suchoty młodych tém szybciéj zabijają, a życie Jadwini liczyło się już nie na miesiące i tygodnie, ale na dnie.
Szczęściem chora tego nie czuła. Gorączka podniecała marzenia, żyła nadzieją jutra, które dla niéj nie istniało. Wszystko w jéj głowie układało się szczęśliwie wedle pragnień. Pan Gustaw nie mógł jéj wziąć za złe, iż leczyła się w domu. Panny Obrańskie dłużéj trzymać jéj nie chciały, a zresztą Marcela niezawodnie była obmówioną. Teraz w domu wyzdrowieje szybko, co dzień sądziła się zdrowszą, pan Gustaw skończy instytut technologiczny, dostanie dobre miejsce, ożeni się z nią. Trzeba było nawet myśléć o wyprawie. I myślała téż o niéj nieustannie, chciała ją zrobić bardzo oszczędnie, miała tyle dawnych sukien, trzeba je było tylko przerobić. Teraz, po tych zabójczych zimnach, które stały się ostatecznym powodem jéj choroby, zaświeciło jasne, wiosenne słońce, a Jadwinia zaczęła nagle troszczyć się bardzo o to, co włoży, skoro doktor wstać jéj pozwoli. Nie miała wcale siły podnosić się z łóżka, ale mówiła ciągle, że wstanie jutro. Zapragnęła