Przejdź do zawartości

Strona:PL Mark Twain - Yankes na dworze króla Artura.pdf/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ulica była niebrukowana i robiła wrażenie wąskiej, krzywej ścieżki. Mnóstwo psów i nagich dzieciaków hałaśliwie i wesoło bawiło się w słońcu. Świnie grzebały się w gnoju a jedna z nich, rozwaliwszy się na dymiącym się nawozie i zatarasowawszy sobą przejście, karmiła swe małe. Nagle zabrzmiały dźwięki wojskowej muzyki. Stopniowo się zbliżały i wkrótce ukazała się w spaniała kawalkada, skrząca od hełmów z powiewającemi pióropuszami, od metalowych pancerzy, od kołyszących się chorągwi i całego lasu złoconych włóczni. Uroczyście przedefilowała wśród gnoju, świń, szczekających psów i nagiej dziatwy, obok wzbudzających litość lepianek. Ruszyliśmy wślad za nią jedną z krętych ścieżek, następnie inną i tak wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej, dopókiśmy wreszcie nie znaleźli się na otwartym ze wszystkich stron placu, pośród którego wznosił się olbrzymi zamek.
Trąbieniem rogów dano znać o naszem zbliżeniu się, poczem zabrzmiał okrzyk z murów, po których tam i zpowrotem przechadzali się ludzie o groźnym wyglądzie w hełmach i zbroi, z halabardami w ręku. Szeroko rozwarły się olbrzymie wrota i ze zgrzytem łańcuchów opuścił się zwodzony most. Dowódca kawalkady pierwszy wjechał pod groźną arkadę, wślad za nim znaleźliśmy się i my wśród przestronnego brukowanego dziedzińca, ozdobionego wielkiemi basztami i wieżyczkami, z czterech stron dumnie wznoszącemi się ku błękitnemu niebu. Zapanowało niezwykłe ożywienie i rozgardjasz; ceremonjalnie witano się, śpieszono w różnych kierunkach, oko uderzała niezwykła pstrokacizna jaskrawych ubiorów i wszystko pokrywał przyjemny, zmieszany gwar głosów.