Przejdź do zawartości

Strona:PL Mark Twain - Yankes na dworze króla Artura.pdf/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swą odzież, a gdy już byliśmy za miastem, odprawiłem go i poszedłem samotnie, obawiając się pozostawać w czyjemkolwiek towarzystwie.
Smutna podróż. Wszędy beznadziejne milczenie. Nawet w Londynie. Handel ustał. Ludzie nie rozmawiali i nie śmiali się, nie chodzili grupami a nawet we dwójkę. Błąkali się samotnie z pochylonemi głowami i spazmem przerażenia w sercach.
Na wieży dały się zauważyć ślady wojennych operacyj. O tak, wiele się tu stało beze mnie. Ma się rozumieć, zdążałem ku pociągowi do Camelot. Pociąg! Na stacji było pusto i ciemno, jak w podziemiach. Poszedłem pieszo. Podróż do Camelot była powtórzeniem tego, com już widział. Poniedziałek i wtorek niczem się nie różni od niedzieli. Przybyłem późną nocą. Zamiast jaskrawo oświetlonego elektrycznością miasta — podobnego najbardziej do odpoczywającego słońca — zobaczyłem złowrogą czarną plamę na ciemnem tle, jeśli można tak się wyrazić, gdyż było ciemnością bardziej zģęszczoną od otaczającego mroku. Poczułem w tem coś jakby symbol — znak, że kościół położył władczą rękę na wszystkich mych poczynaniach, zgasił światło mej cudownej cywilizacji, zarówno jak i światła Camelot’u. Nie było życia w ciemnych ulicach. Szedłem dalej z ciężkiem sercem. Olbrzymi zamek, niby czarne widmo, piętrzył się na wzgórzu, nie wybłysła ani jedna iskierka. Most był spuszczony, potężne wrota rozwarte naoścież. Wszedłem bez hasła i słyszałem tylko stuk własnych kroków pośród mogilnej ciszy rozległego podwórca.