Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 02.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak zręcznie jak on, skradał się, prześlizgiwał, przeciskał i pewien jestem, że wędzonej szynce łatwiej się uśmiechnąć niż jemu.
Przy pożyczonym melodykonie, skrzypiącym jakoś, usiadła jedna z pań i grać zaczęła. Wszyscy śpiewem zawtórowali muzyce i zrobił się taki hałas, że, mojem zdaniem, najprzyjemniej było nieboszczykowi, który nic nie słyszał. Wreszcie ucichł śpiew. Przed trumną stanął wielebny Hobson, lecz gdy uroczyście rozpoczął mowę, podniósł się nagle, jakby z pod ziemi, taki wrzask i lament, że aż w uszach trzeszczało. Był to pies, który wył tak zapamiętale, że ksiądz zamilkł, chcąc przeczekać to wycie. A pies wyje i wyje! Była to rzecz bardzo nieprzyjemna, ale jak jej zaradzić!
W reszcie długonogi przedsiębiorca, skinąwszy na kaznodzieję, jakby chciał mu powiedzieć: „Bądź pan spokojny — ja to biorę na siebie“, wyszedł z salonu. Wycie wzmagało się z każdą chwilą, tak, że nawet myśli własnej człowiek usłyszeć nie mógł. W parę minut po zniknięciu przedsiębiorcy w otworze, prowadzącym do podręcznej piwniczki, dało się słyszeć potężne uderzenie; pies zakończył przeraźliwe wycie straszniejszym jeszcze skowytem i umilkł — a wielebny Hobson rozpoczął swoje kazanie od tego miejsca, na którem je urwał. I znów za chwilę widać było ramiona przedsiębiorcy, przesuwające się pod ścianami, prędko, cicho, jakby się ślizgał lub płynął. Wróciwszy na swoje miejsce, wyprostował się, szyję wyciągnął, usta rękami zasłonił i ponad głowami ludzkiemi rzucił kaznodziei dwa wyrazy, głośnym wymówione szeptem: „Szczura złapał!“ Trzeba by-