by zastosować do Sherburn’a prawo „Lynch’u“. Zgodzili się wszyscy, więc tłum popędził wrzeszcząc, wyjąc i ściągając po drodze rozwieszoną tu i owdzie bieliznę, aby ją podrzeć na sznur dla powieszenia Sherburn’a.
Skierowali się całą gromadą ku domowi Sherburn’a, z dzikim wrzaskiem, z wymyślaniem, zupełnie, jak napadający na przeciwnika czerwonoskórzy, a tak pędzili, tak się pchali, że wszystko musiało im z drogi ustępować.
Ile tylko było dzieci w mieście, wszystkie biegły za nimi, nie mniej od nich krzycząc i również, jak oni, groźnie wymachując pięściami. W oknie każdego domu pełno było twarzy kobiecych, na każdem drzewie siedział murzyn, a z za każdego płota wyglądały dziewczęta; ale gdy tłum ku nim się zbliżał, natychmiast znikały Bóg wie gdzie. Zauważyłem przytem, że większość kobiet i dziewcząt płakała i miała miny wylękłe.
Zatrzymali się wreszcie przed sztachetami domu Sherburn’a, za któremi widać było niewielkie podwórko kwadratowe. Hałas wzmógł się tak, że nie można było rozróżnić ani jednego słowa; krzyczeli wszyscy jeden przez drugiego. Nakoniec udało się komuś przekrzyczeć innych: