Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słoneczników i znacznej ilości różnego chwastu, rosnącego wśród kup popiołu, starego obuwia, butelek potłuczonych, gałganów brudnych i pogiętych puszek blaszanych. Parkany były również ze starych desek, rozmaitej długości, poprzybijanych do słupków, z których żaden nie stał prosto, a każdy w inną chylił się stronę; furtki zaś wisiały na jednej tylko zawiasie i to skórzanej. Na niektóych parkanach widać było, że je kiedyś przed laty pomalowano białą farbą; książę jednak zapewniał, że musiało to być chyba za czasów nieboszczyka Kolumba. W każdym prawie ogródku zauważyłem ryjącą świnię i kogoś, który ją wypędzał, równie usilnie, jak bezskutecznie.
Składy towarów, oraz magazyny ciągnęły się wszystkie wzdłuż jednej tylko ulicy. Drzwi każdego sklepu ocieniała płócienna markiza, wsparta na słupkach, do których przyjezdni przywiązywali swoje konie. Pod markizami stały wypróżnione paki od towarów, przeznaczone do siedzenia różnym próżniakom, którzy żując tytoń, ziewając i przeciągając się, krajali je nożykami kieszonkowemi lub wyrzynali na nich napisy. Siedziała ich tam cała kupa, każdy miał na głowie kapelusz słomiany, nie mniejszy od średniej wielkości parasola, ale mało który miał surdut lub kamizelkę. Nazywali jeden drugiego Bill, Buck, Hank, Joe, Andy, mówili przeciągle i powoli, często też używali wymyślań i przekleństw, których zasób mieli niewyczerpany. Pod każdym słupem stał sobie jeden, trzymając w kieszeniach ręce, które wyjmował tylko do podrapania się lub wydobycia szczypty tytoniu.
Na wszystkich ulicach i zaułkach pełno było