Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do kadzenia i do picia, i decyzyę, że na dziewczynę ktoś rzucił urok.
Trzy dni zabawił w drodze, a tymczasem jego Krystyna dogasała w pustej chacie.
Jednakże nie zgasła bez gromnicy — ta ostatnia. Gdy wrócił wieczorem, zastał ją jeszcze żywą i przytomną. Powlokła się okadzić i napoić ziołami, całowała go po ręku, mówiła, że jej lżej, że rychło wstanie i pozdrowieje zupełnie przy nim.
Potem ją sen zmorzył, i stary, zmęczony zasnął opodal. Nad ranem zbudziła go z jakimś okropnym strachem:
— Tatulu — mnie ciemno!
Zerwał się i poznał, że umiera.
Wtedy przedewszystkiem rzucił się do obrazka, do świecy woskowej, zapalił i podał jej do ręki.
Wzdrygnęła się.
— Co to? — spytała.
— Gromnica, doniu.
— Oj — to ja umieram! Oj — boję się! — szepnęła, usuwając palce.
Potem przecie ujęła świecę, i łzy ciche poczęły jej biedz z oczu.
— Bądźcie zdrowi, tatulu. Oj, dolaż moja!
Świt wstawał i czajki krzyczały, gdy oddychać przestała. Stary twarz jej nakrył płachtą i długo siedział u nóg posłania, jakby odurzony.
Może rozmyślał, jakby i tę umarłą pochować bez ludzi, ale w tej chwili do chaty weszło dwóch