Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niespokojne, napełniając powietrze urągliwym krzykiem: ki-wi-ki-wi!
Chłop stał długi czas — na kępie, zapatrzony zdziwionemi oczyma w trupa.
Było to coś niesłychanego, aby chłopak, wychowany nad wodą, utonął w marnej kałuży.
Chyba go zadławiła matka-upiorzyca.
Nie było boleści w twarzy ojca, tylko po chwili namysł głęboki. O śmierci trzeba zawiadomić w gminie i kościele i we dworze.
Daleko było wszędzie. Chłopca to nie wskrzesi, zjedzie urząd, trzeba będzie szukać desek na trumnę, trzymać trupa długo w chacie, potem trumnę nieść przez te same opary na barkach do cmentarza.
Nie jednoż jemu leżeć w błocie czy w piasku?
Umarł przecie, jak matka, bez gromnicy!
Tak myślał chłop, i powoli zaczął rąbać krzaki łozy, ciskać je na topielca, potem wszedłszy po pas w wodę, kępę jedną i drugą udarł, i cisnął na wierzch.
Czajki zaniepokojone ruchem, poczęły prawie o głowę go trącać lotkami, zbierały się tłumnie, krążyły wokoło, i ki-wi-ki-wi! jęczały bezustannie.
Ukończywszy swą robotę, chłop odszedł kroków parę — i obejrzał się. Na tej zielonej płaszczyźnie był sam, nikt go nie podpatrzył, nikt grobu Filipa nie znajdzie teraz.