Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pewnej zimy żona mu zmarła na febrę błotną, nie leczoną przez miesiące. Gdy post nadszedł, liche pożywienie dobiło ją, i zgasła w nocy tak cicho, że on nawet się nie przecknął.
Zgasła bez spowiedzi i gromnicy, więc, jak powiadano — nie poszła daleko, i wracała ciągle do chaty, męczyć męża i dzieci.
Strażnik istotnie od tej pory stał się prawie niemym i zahodował kołtun; dzieci dwoje wyglądało jak świece z brudnego wosku. Hodował je las i instynkt zwierzęcy.
Chłop dzień cały snuł się po lesie, trapiony nieznośną nudą; wieczorem nie miał dla nich nawet spojrzenia. Siadywał na przyźbie chaty, palił fajkę i mgławemi oczyma patrzał na trzęsawisko.
Wtedy to znowu zarośla zagarnęły wydarty ogród, śliw zdziczała, pszczoły w ulu wymarzły, wieprzaka zadarły wilki, krowina padła od ukąszenia żmii, i w straży zostało to tylko — co dworskie.
Chłopska dusza uczyniła się na kształt łachy błota, której pilnował, pusta i nieurodzajna.
Był przecie jeszcze w sile wieku, ale już zdziczały otoczeniem, zestarzały apatyą, zwykłą towarzyszką podobnych egzystencyi.
Pewnego wieczoru, na wiosnę — w tę wczesną, gdy czajki nadlatywały i krążyły nad trzęsawiskiem, wołając dzień cały: ki-wi-ki-wi! — chłop,