Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie na pole to martwe, składają swe umarłe. Cmentarz leży nieskopany i nieogrodzony, bo tu bydle nie przyjdzie, a rów piasek zasypie — piasek niwelator, niszczyciel.
Stoi wśród krzyży kapliczka bez drzwi i okien, stoi na największej sośnie ul, zawsze pusty, śladu rąk ludzkich więcej nie dopatrzysz.
Natomiast ślady zwierza kreślą pustkowie w różne zygzaki — zwierza dzikiego, który tu chadza spokojnie, grzebie, swawoli, kładzie się na odpoczynek, wiedząc, że jest bezpiecznym.
Wilcze stopy idą regularnie, równo, rabuś ogon zwiesił, uszy opuścił, czasem stanie i ziewnie, wreszcie pod cień sosenki się wsunie, i legnie do drzemki.
Lis każdy z bezczynności każdy krzak obejrzy, choć dobrze wie, że mysz nie głupia w piasku się gnieździć; potem na wał wyskoczy, w świat wyjrzy, parę szpryngli da, i w ciepłym piasku się wytarza.
Zając najedzony, tutaj odpoczywa w kotlinie dobrze wygładzonej, w której już ojciec jego sypiał.
Żadne z nich się nie spieszy, za siebie nie ogląda, nie trwoży. To ich królestwo.
Ptastwo tu się nie gnieździ, i rzadko bywa. Na cmentarzu chyba dzięcioł wypukuje zapamiętale, a w powietrzu nieruchomy wisi sokół na czatach.
Taka cisza, że wszystkie owadzie rozmowy można podsłuchać, i dyszenie skwaru przejąć. Nikt