Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamiast odpowiedzi, przyjrzała się jego robocie i plasnęła łapkami.
— Bój się Boga, kowalu, a toż ty szyszki żywcem pożerasz! Dzieci naszej choiny! czy ty masz sumienie?
— A mam! — flegmatycznie odparł — bo je aż tu zanoszę, żeby stara nie widziała. Zresztą żywcem, nie żywcem — żadna się nie odezwie, że ją boli!
Tu znowu nos o drzewo otarł. Taki miał zwyczaj, jakby go wieczysty katar trapił.
— Wypasłeś się też na pokaz! Dobre te szyszki być muszą?
— Aha — furda orzechy!
Tu znowu ogon mocniej o pień oparł kuć począł. Szyszka była osadzona w korze, jak w kleszczach, a on jej tarcze rozbijał i dobywał ziarna brunatne, grube.
Wiewiórka skoczyła na gałąź i przyglądała się robocie, połykając ślinkę.
Taka była głodna, taka głodna.
— Kowalu — rzekła — dalibyście mi parę szyszek dla dzieci!
— Albo to moje dzieci? — odparł, łykając — do żadnego orzecha niema przystępu za tobą, a teraz już ci szyszki pachną!
Zresztą jeśli się dobierzesz do magazynu, to ci pozwolę wziąć dla bębnów.
— A gdzież ten magazyn?