Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A w tej rososze, co ci burza skręciła i dziupło się zrobiło, nic nie masz?
— Et, prawie nic. Wprosiły się sojki na lato, a teraz pusta.
— Moja droga! I ja za młodu lubiłam się stroić, gadać i rosnąć. Na starość inne gusta. Lubię gwar wkoło siebie, no i dochód. Mam sporo mieszkań.
Płacą to oni licho, ale że przeważnie biedota, a nie łajdaki, więc patrzę na to przez szpary, ano przywykłam do nich. Trapi ich ta zima kaducznie. Boję się, że nie wszyscy lata doczekają. Może kto i zamrzeć, a wiesz, co z tego ? Naprzód mieszkanie opustoszeje, a powtóre niechętnie kto się osiedla po nieboszczyku — dowodzą, że straszy.
— Dużo ty ich masz, tych lokatorów?
— Ho, ho! Pięć piętr, moja duszo!
W suterenie siedzi borsuk. Mówią, że to malkontent i zbój potajemny. Prawią tak mrówki, ale dowodów niema. Włóczy się wprawdzie tylko po nocach, ale może odzieży nie ma dość porządnej, aby w dzień paradować. Wiem zresztą, co ma w spiżarni, a przecie to fakt: co jesz, takim jesteś. Otóż grzyby tylko ma. Zwłóczył je całą jesień. Wogóle lubi to dreptać po grzyby, bo i dzieci chodziły i żona się starała. Znieśli też tego prowiantu całą komorę, do drugiej naciągali mchu i liści, i tak biedaki zimują.
Niby to śpi, ale mizernieje w oczach.