Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszakże to moje, a nie pańskie nazwisko będzie figurowało na stemplowym papierze!
— Wszystko jedno. Wszak mnie znasz, panie Hieronimie. Co powiem, dotrzymam. Eljasman był dziś u mnie. Słyszał to samo. Pieniędzy nie zabraknie. Tymczasem bywaj pan zdrów, pilnuj tych zbójów — dodał, wskazując zdala na robotników — i zostań mi, jak dotąd, przyjacielem.
Młody człowiek skłonił się, milcząc, i poszedł za zwierzchnikiem w stronę nasypu. Ludzie zajęli swe miejsca, inżynier siadł i miniaturowy wagonik potoczył się po szynach, burcząc jak bąk w ciszy wieczora.
Pozostały zawrócił z powrotem po uginających się kładkach rusztowań. Na środku mostu stanął, zapalił papierosa i, oparty o galeryę, patrzył zamyślony na bystry wir rzeki pod stopami.
Hałas oddalającej się drezyny niemile mu dźwięczał w uszach. Na nim zostawała ogromna odpowiedzialność, olbrzymia praca, ciągła czujność i kontrola, nieograniczona władza i rząd paru tysiącami ludzi. Straszno mu się zrobiło, jakby przeczuwał nieszczęście.
Naczelnik wesół i spokojny wracał do rodziny, był pewien dobrego rezultatu, bez trudu weźmie rządową zapłatę, zarobi dobrą sumę. Miał na swe rozkazy unikat człowieka, który myślał, rysował, liczył, wykonywał za dwieście rubli miesięcznie, i uważał to jeszcze jako świetny los dla siebie, a zamiast zawiści i niechęci, miał dla pryncypała wdzięczność i przywiązanie. Gdzie się podziały marzenia studenckie o świetnej karyerze, które go krzepiły do wytrwania w pracy?
Pięć lat minęło od chwili, gdy, tryumfujący ze zwycięztwa, pił toast na zakończenie biedy i trudu, szedł po należne laury dla swej wytrwałej pracy. W tych pięciu latach nie spełniło się żadne marzenie,