Nigdy się nie skarżył, nigdy, ani na ból, ani na słabość, ani na swą młodość straconą. Był spokojny, pogodny, cichy, jak zawsze.
Kto wie, może się mamił nadzieją.
Hieronima, na myśl o przyjacielu, dławiły łzy; nie mógł patrzeć w jego wpadłe oczy, słuchać jego ciężkiego oddechu. Uciekał na miasto, sprowadzał doktorów, znosił, jakie mógł, przysmaki. Doktorowie mówili: „powietrze“, inaczej petersburska wiosna go weźmie, nie zniesie podmuchów Ładogi; dawali jakieś półśrodki, które nie przynosiły żadnej ulgi, i odchodzili, zabierając ostatni grosz studenta. Żabba mruczał niechętnie na te odwiedziny.
— Dałbyś pokój. Jak zdamy egzamina, to odpoczniemy. To mi przejdzie. Głupstwo! Jakiś ty zawsze niecierpliwy, Ruciu; chciałbyś z chorobą rozprawić się w trzy słowa. Trzeba mieć cierpliwość i czekać.
— Czego czekać? — rzucił się zrozpaczony — śmierci?
— Na wszystko trzeba czekać — odparł Litwin spokojnie, ostrząc ołówek bez przerwy i przykrości. — Po kolei wszystko przejdzie. A jak śmierć, to co?
Hieronim zagryzł wargi, by nie jęknąć.
— Jak śmierć, to koniec! — wyszeptał, dławiąc się łzami.
— A jak koniec, to co? — ciągnął flegmatycznie Żabba, jakby mówili o najobojętniejszym przedmiocie. — Koniec, to dobra rzecz. Od dzieciństwa koniec nas nęci; kończyć napędzają; my sami, czyśmy kiedy przestali marzyć o końcu? W każdej klasie gimnazyum, na każdym kursie, zawsze wzdychamy, żeby też prędzej skończyć. Nie tak?
— Wcale nie tak! — mruknął Hieronim. — Nie wzdycham wcale, żeby się rozstać z tobą. Ty to nie masz czucia i nerwów, tobie wszystko jedno, żyć, czy umrzeć, zostać ze mną, czy rzucić mnie
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/080
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.