Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

główkę, z pod obciętej grzywki wzrok jej strzelił ku drzwiom; skoczyła je otwierać.
Na schodach czysty głos śpiewał wesoło.
— „Hej! wakacye to rzecz miła!“
Porwał dziecko na ręce, podniósł w górę, pocałował w śmiejące się oczy i powitał potem resztę towarzystwa okrzykiem:
— Niech żyją pompy! Zwyciężyłem!
— Co? wziąłeś nagrodę? — krzyknął radośnie Żabba.
— Napompowałem pięćset rubli. Nie będę spać ze strachu zbójców. Czy niema pani rewolweru?
— Ja! rewolweru! Jezus Marya!
Kuzynka Żabby cofnęła się przerażona samym dźwiękiem tej nazwy.
— Niema pani, to dziwne! Może pani zapomniała? Pewnie leży w toalecie!
— Co pan wygaduje? Proszę lepiej jeść. Obiad ostygł, a dziecko czeka dotychczas,
— Już sobie i pożeram: Chodź, Broniu, co tak męczysz ten chleb?
Odebrał jej z rąk gałeczkę. Była to dość podobna do oryginału głowa pudla.
— Co to takiego? — zaśmiał się.
— To Medor! — odparła, pokazując mu białe ząbki.
— Bardzo piękne, ale o tem potem. Przeżegnaj się i jedz. Zbladłaś, biedactwo.
I on sam był blady i zmęczony. Egzamina i konkurs wycieńczyły go jak piwniczną roślinę.
— Co robisz z sobą, Ruciu? — zagadnął Żabba.
— Ach, dużo rzeczy! Tydzień śpię, tydzień jem, to dwa, tydzień przygotowuję Bronię do gimnazyum, to trzy.
— Nie jedziemy na praktykę?
— A po co? Mam moc pieniędzy dla nas trojga.