Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drzewa lasu — i na wzgórzu tłum ludności, zbitej w niesforną, wyjącą gromadę.
Pan Hieronim z za pleców kolegi spojrzał w stronę lasu, odmierzył okiem odległość i zaśmiał się niefrasobliwie.
— Stroiki inżynierowej musiały uledz smutnym wypadkom — zauważył wesoło
— Zostały w chacie podobno.
— Otóż tak, dobrze jej! Po co jeździ z mężem, nieodstępna jak wyrzut sumienia. Siedziałaby w mieście. Bardzo się cieszę z tej straty. Będzie miała naukę na przyszłość. Potrzebna nam tu, jak dziura w bucie! Wiecznie kogoś zbałamuci, a my za tego musimy wszystko odrabiać. Szkoda, że ten fircyk Grocholski nie poszedł na dno z jej sukienkami. Brr, co tu wody! — Chłopak odsapnął, bo go już nurt za piersi chwytał.
— I powiedz mi, Żabba, zkąd się ten tani płyn wziął w takiej ilości, przez jednę noc?
— Z gór — wygłosił zapytany.
Ala z jakich?
— Zkąd ta rzeka płynie.
— Gruntownie znasz kwestyę! Cóż to! Alpy, Himalaje, Andy?
— Góry i kwita.
— Otóż i odpowiedź inżyniera! Poproszę naczelnika, żeby cię wysłał na praktykę do wiejskiej szkółki na zarysy geografii!
— Nie durz mi głowy! — burknął Litwin.
— To dopiero głowa drogocenna! Żeby ją wytrząść, to przysięgnę, że makby się sypał.
Kolega coś zamruczał niewyraźnie. Nigdy nie probował walczyć na języki z panem Hieronimem. Drwin jego i przedrzeźniań bała się cała akademia.
Wzgórek pod lasem zbliżał się widocznie. Można już było rozróżnić wyraźnie kilka postaci czarnych, a jednę jasną, i usłyszeć nawoływania znajomych głosów.