Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/08

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i oni, dosiedli wierzchowców, raz jeszcze na strzemionach stojąc, obejrzeli się na swoje zagrody i kochania i pognali do komendy na gody! Ej gody to były, gody!
Wszerz i wzdłuż Europy, przez piaski Brandenburgji, przez gallów bogate ziemie, pod słońcem Italji, aż tam za śnieżne Pireneje, między winnice i granaty, stare klasztory, maurytańskie zamki i czarnookie dzieci cudnej Iberji.
W pierwszym pułku ułanów, w pierwszym szeregu szli obok siebie zawsze. Nie rozdzieliło ich nic, ani trudy marszu, ani dym potyczek, ani choroba. W biwaku, po skwarze dziennym, siadali u jednego ogniska i warząc nędzny posiłek, rozmawiali o kraju, a zmorzeni trudem usypiali obok siebie w płaszcze owinięci, głowa przy głowie, zawsze nierozłączeni. U tych biwaków Stach rozweselał kolegów żartami i śpiewem, Konstanty dobywał niekiedy z tłomoczka starą książkę, wytartą użyciem, i przy blasku ognia i jasnej nocy czytywał, poważny i surowy, żywoty Plutarcha.
Kochano Stachową żywość i swobodną pustotę, uchylano głowy przed brutusową naturą drugiego! W ogniu bitwy, gdy najeżał pułk lance i, porwany wirem, gnał na baterje i piechotę, przez góry i doliny, przez winnice i rzeki, Stach czerwieniał, dyszał, szalał; Konstanty bladł, z pod szerokiego czoła oczy mu się za-