Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XV.

Była to już najgorsza jesień i deszcz zimny padał od rana. Niemirycz około południa poszedł do Jackowskiego, do redakcji, aby się z nim wykłócić o jakąś fałszywą, wzmiankę w sprawie sądowej, której bronił przed paru dniami i która narobiła dużo wrzawy. Zastał w redakcji paru znajomych i został zainteresowany dysputą, która się między nimi zawiązała na temat ofiar na wpisy.
Słuchał, pisząc zarazem sprostowanie sądowego artykułu.
— Ohydne, głupie, bezmyślne społeczeństwo! — piorunował jeden z rozmawiających. — Nie poczuwa się do żadnych obowiązków, nie ma wstydu. Toć łatwiej z kamienia olej wycisnąć, niż z ludzi tę marną kwotę!
— Bo ja wam mówię: zaagitujcie jaki bal, loterję, koncert, żywe obrazy, to przyjdą.
— Tak, bawić się zawsze gotowi.
— Panie Niemirycz, schlastajno ich choć raz. Tak dawno nie byli pod Pręgierzem!
— Zdrowo on im dał w sprawie tego Dojniaka. Żeby przysięgli, puściliby go wolno.
— Jużby go tem nie uratowali, ani uzdrowili — odparł Niemirycz. — To już człowiek zgangrenowany do cna. A wiecie, on szkoły skończył, dzięki ofiarom