Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Znam.
— Podobała ci się?
— Człowiek.
— Tak, człowiek wolny, jak ty. My niewolnicy, my dziedzice. I są głupcy, co nam zazdroszczą dziedzictwa.
Znowu po chwili milczenia mówił gorączkowo:
— Czy ty myślisz, że ojciec był szczęśliwy? Miotał się, pracował, procesował, jeździł, żeby nie myśleć. Nie widziałem go nigdy dobrym, wesołym, spokojnym. Był szczęśliwy z twoją matką, tyś tego dowodem. Gdy patrzę na ciebie, widzę świat prosty i prawdziwy, dwoje ludzi młodych i zdrowych, rzuconych w objęcia szału, popędem natury i piękna — wiosna! Onegdaj, jakeście szli ku mnie we dwoje, tacyście byli; ale świat to nazywa grzechem, a małżeństwo pierwsze ojca nazywał mezaljansem! Trzeba było nas spłodzić, dla świetności rodu, paranteli i funduszu. Że w rodzinie naszej matki były dziedziczne suchoty i rak, że jej brat rodzony był garbaty, to nic, ale nazwisko było senatorskie, a fundusz miljonowy. Przeciw temu niema protestu, niema prawa, niema krytyki, za to niema sądu. To świetny związek, to świetna partja! A to kryminał, to fałszerstwo, oszustwo, krzywoprzysięstwo — to mord!
Zerwał się, usiadł, cisnął oburącz piersi.
Niemirycz przerażony, bojąc się krwotoku, ogarnął go ramieniem, podał krople, jął uspokajać. Ale w chorym wezbrała gorycz, musiał mówić.
— Nie bój się, znam siebie, lżej mi będzie, gdy wyrzucę z głowy, z serca te krzywdy, te ohydy. Tych dwoje, którym zawdzięczam tę mękę — boć to nie życie to moje bytowanie — toć nie ludzie byli, to były dwie cyfry funduszu, dwie drapieżne ambicje i pró-