Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kupili się wokoło wodza. Na cichej wysepce powstał gwar, zamęt, zapytania, krzyki, nawoływania.
Kazimierz założył ręce na piersi, czekał chwilę, aż oprzytomnieją zupełnie.
— Zwijaj obóz! Formuj się do marszu! — zabrzmiała znowu komenda.
Usłuchano bezładnie, krzycząc, popychając się, ale z ochotą i dość szybko.
— Dziesiątkami w czółna! Nie tłoczyć się!
Czółen u brzegu była cała flotylla, rzucono się do nich.
Tymczasem Makarewicz na rękach wniósł zaspanego Żelisławskiego do łódki. Chłopak leżał jak drewno, nie wiedząc, co się z nim dzieje, gdzie płynie i z kim. Wtem trąbka ozwała się z wyspy. Chłopcem dreszcz wstrząsnął — dźwignął się na nogi — słuchał. Słuchał z rozkoszą, z przejęciem, z frenezją, łowiąc chciwie tony. Przejmowały go zapałem, szczęściem, napełniały nową siłą. Całą duszą utonął w sygnale partji. Grał mu on, jak wciąż od pół roku pobudkę do boju, do ofiary, do bohaterstwa. Za pierwszym dźwiękiem podniósł głowę i nastawił uszu; za drugim naprzód poskoczył i zaiskrzyły mu się oczy; za trzecim hasłem nie zdołał się powstrzymać. Nie myśląc, co robi, nie oglądając się na nic, wyskoczył z czółna.
Woda bryznęła mu aż nad głowę — szczęściem zgruntował i, brodząc, pobiegł na melodję, jakby się bał spóźnić do apelu.
— Panie, panie! — krzyknął za nim Makarewicz. — Zabierzcie siermięgę pana Świdy.
Daremne wołanie. Żelisławski słyszał tylko sygnał,