Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ratunku — jęknął ranny, waląc się na ziemię. Porwano go na konia, zagwizdały pletnie, orszak w panice pognał galopem napowrót. Już nie krzyczeli i nie odgrażali się; zmykali na otwarte miejsce, koń rannego rżąc ruszył za nimi.
Wówczas Świda wystąpił na drogę i spojrzał na plac egzekucji. Przed nim na brzozie płaczącej wisielec się kołysał wśród spuszczonych zielonych gałęzi i drgał jeszcze — coraz słabiej. Jak kot, obrońca wdrapał się na drzewo, rozciął postronek. Trup spadł głucho na ziemię — i jęknął. Świda, zawsze ostrożny, wziął go na plecy i wszedł pod opiekuńcze cienie lasu; tam go złożył na mchu i przyjrzał się raz jeszcze twarzy.
— Znowu! — wykrzyknął mimowoli. Tak, był to znowu blondyn wyrostek, którego rano uwolnił z rąk chłopów u siebie, leżał przed nim siny, obdarty, zbity, z resztkami sznura na szyi, z krwawą blizną na policzku. On sam — bohater-dziecko, jak go nazwał starzec na polance.
Długo tarł go i trzeźwił Świda, nim dopytał się życia. Dopiero w godzinę oddech stał się wyraźniejszym, kurcz agonji zszedł z twarzy, otworzył oczy — ziewnął — poruszył rękami. Potem leżał dysząc, chwytał powietrze nierówno; dusił go nadmiar po braku, zesztywniałe organa nie mogły działać prawidłowo. Pierś wzdymała się coraz wyżej, coraz spokojniej i nagle cała siła młodości rzuciła się jak fala w pulsa, wstrząsnęła niemi, wybiegła na twarz, zalewając ją rumieńcem, życiem, myślą przytomną.
Leżał tak jeszcze, ale już patrzał na Świdę i orjentował się w swem położeniu.