Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na widok ojca dziecko wyciągnęło ramiona, podniósł je i na ręce wziął, wciąż patrząc na płonącą chatę.
— Mama, mama! — zawołało rozpacznie.
Wówczas pierwszy raz popatrzył na nie trochę przytomniej i rzekł głucho:
— To twoje pierwsze pożary i zgliszcza, ty, sieroto, a moje ostatnie już! Patrzaj i zapamiętaj!
— Mama, mama! — powtarzało ciągle.
— Mama tam, przed nami, i poprowadzi nas. Pójdziemy, bo kazała, aż padniem! Nie płacz, bo ci i łez nie stanie, a ona nas nie posłucha, ani się zlituje. Nie pozwoliła ginąć z sobą, trzeba iść! Już czas w drogę.
Pożar opadał. Z ciężarem swoim na ręku, ze strzelbą przez plecy, człowiek poszedł, nie oglądając się, pędzony naprzód jakąś mocą nieludzką.
Szedł i szedł, naprzód pochylony, myśliwską ścieżyną, nie szukając kierunku, ani drogi...
Ani razu się nie obejrzał, ani zawahał, szedł i szedł...
A między nim a tym celem wskazanym, leżały mil setki i morze głębokie, a on bez ducha już był, i bez życia, ruina...
I niewiadomo, który bór go zatrzymał, która rzeka mu była ostatnią, gdzie legł i zginął, ale nie zobaczyły już nigdy swego bohatera zielone zalewy Piny i Prypeci, nie posłyszały jego modlitwy powrotnej szare, wielkie krzyże po litewskich rozdrożach, i nie utuliła jego kości własna mogiła.

KONIEC