Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i zapach żywicy. Rozejrzał się Coto — był sam, ale za drzwiami słychać było jakiś roboczy szmer.
— Matko! — zawołał.
Ale zamiast Szczepańskiej ukazał się Odrowąż z miską w ręku.
— A co? Jeść chcesz!
— I jeść, i żyć, i gadać, i śpiewać! Opuściła mnie słabość. Tak mi dobrze! Dziękuję, ojcze.
Zaczął pożerać z wilczym apetytem polewkę, gęstą od ryby i kartofli, zaprawioną obficie śmietaną.
— Matki niema?
— Nikogo niema. Wszyscy u żniwa — ale co wieczór jeden przybiega o ciebie się dowiedzieć.
— Mój Boże, a czy dla mnie żniwa starczy? Już wstanę, ojcze, tylko lewa ręka jeszcze nie słucha!
Usiadł na posłaniu i poczuł pod stopami futro — spojrzał.
— Bestya! — zaśmiał się.
— Należy ci się pod nogami ją mięć, a i czapkę ci Pantera zdobył.
I pokazał Odrowąż dwie małe skórki kociąt.
— Znalazł w dziupli dębowej. Podrapały mu szpetnie ręce, ale całe gniazdo zczezło, dzięki tobie.
A ot — i czerep masz na pamiątkę boju — mrówki oczyściły cudnie.
— Straszny zwierz — chyba mocniejszego niema w puszczy?
— Niema — tylko szczęściem rzadki. Dawniej bywało, że i niedźwiedzia zadarł. Teraz niedźwiedzi niema, ale łoś mu się też nie obroni.