Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się dalej ze zwartym świerkowym porostem, podszytym gęstwą paproci i jeżyn.
Gdy przystanął, szukając możliwej szczeliny, nagle na sośnie tuż nad nim zaszczekał pies.
Rosomak instynktownie za pień się cofnął i spojrzał w górę.
Na konarze, blisko siebie, siedziały dwie nieruchome, wielkie, bure postacie. Patrzały na niego dwie pary jaskrawo pomarańczowych okrągłych oczu, mrugając, i te twarze starych skąpców czy zbrodniarzy wykończał w typ zbójecki czarny, potężny, zagięty nosdziób.
Bez ruchu i głosu — człowiek i para wielkopańskich rycerzy rabusiów patrzeli na siebie.
Zrozumiał Rosomak ciszę i pustkę tego ostępu.
Panowała mu burga tyrana bandyty w pióropuszu na głowie.
Zniszczył życie wokoło, wymordował wszystko i królował, i władał, mocarz siły nad prawem.
— Tuś mi, krzyżacka wywłoko! warknął zajadle Rosomak. Tuś mi herbowy rakarzu, kacie leśnego stworzenia, bezbożniku możny, tyranie słabych, cichych i spokojnych. Teraz na cię sąd i prawo. Teraz na cię kres! Słyszałem nieraz w nocy twe krwawe hasło i jęk ofiar i szukam cię już lata. Aż mnie tu przyprowadził opiekun pomordowanych ptasząt, byś za żywot łotrowski — gardło dał.
— Ostatnia to twoja noc!
Zawrócił i odszedł, rzuciwszy ten pozew. Jeszcze korzystając z ostatnich chwil dnia odszukał barć. Wska-