Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dał w szlam, kaleczył się o szuwary, darł bieliznę, wypluwał wodę i błoto — i po trudach nieludzkich dobrnął.
Był zlany potem, ociekający wodą, czarny od szlamu i już prawie bez odzieży — ale zwycięzca. Zaraz się wdrapał na brzozę — siadł konno na gałęzi — dał się słońcu osuszyć, a wiatrowi ochłodzić — i rozejrzał się.
— Głupiec ze mnie! Trochę wprawo jest garb — i grzebień z łozy. Wrócę jak szosą! Ale stąd widać i żurawie leże! Ot krążą! Trzeba się będzie do nich dostać tego lata. To będzie wyprawa!
Wyrąbał jemiołę — i wziął się do odwrotu. Owa „szosa“ była na tyle wygodną, że na „garbie“ tylko dwa razy zapadł po szyję, a na „grzebieniu“ z łozy zostawił resztki garderoby i prawie tylko w czarny szlam odziany stanął na twardym gruncie.
Wtedy widząc, że blizko południa pognał do osady.
Po drodze usłyszał trąbkę — i spotkał Łataną Skórę, dążącą na obiad, więc na nią skoczył, i tak zajechał przed furtkę.
— Jezu Maryo! Leśny upiór — nie człowiek, krzyknął Żuraw.
— Jemioła dla naszego Patrona na pierwszy bukiet. Gwałtu jak mi się jeść chce. Ucho ci, Żurawiu, odgryzę jak misy niema na stole.
— Zaraz ci tu wyniosę wiaderko, brudasie, rzekł śmiejąc się Rosomak.
Pantera zeskoczył z klaczy, fiknął parę kozłów, i trochę na nogach, a przeważnie na rękach i głowie pognał do kąpieli.