Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Usiadł na przyźbie, ozuł chodaki, schował do kieszeni kawał chleba, zatknął za pas siekierę, z pod strzechy obórki dobył jakieś zawiniątko i ruszył do czółna.
Ale po drodze strzelił mu do głowy figiel. Złapał żabę — wrócił do izby i wpakował ją do pudełka od herbaty.
— Żuraw dopiero skoczy jak mu bestya pryśnie do oczu, pomyślał.
Teraz kolej na wodza. Pantera ruszył czółnem do koszów rybnych i każdy naładował jakimś cudacznym przedmiotem, przywiezionym w zawiniątku: do jednego włożył koński czerep, do drugiego stary kalosz, do trzeciego wypchaną, króliczą skórkę — i chyłkiem czółno do przystani odprowadził.
W chacie już był ruch, rozmawiali, dym walił kominem — pachniała kawa.
Chwilę się Pantera zawahał. Wódz kazał kopać warzywnik — ale on tylko trochę w las poleci — kąty obejrzy — wyhula się, no i wróci z jakąś nowiną i zdobyczą. I pognał! Darł się przez najgęstsze łozy, prześlizgiwał się pod zwałami, taczał się po kobiercach z zawilców, przedrzeźniał ptaki, gwizdał, śpiewał — spłoszył z legowiska sarnią rodzinę — i chwilę gonił.
— Ot, na kark skoczyć, za rogi uchwycić i gnać, gnać! szepnął wreszcie zziajany bez tchu — patrząc jak sadziły przez moczary. Legł pod brzozą — począł głód, pragnienie i rozkoszną senność.
Chleb miał, wody nie brakło, ale jako smakosz,