Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Założono konia, i ruszyli. Pani wzięła z sobą leki różne i jabłek czerwonych. Noc już zapadła, gdy stanęli na miejscu. W izbie zaduch panował straszny i upał. Przy świetle łuczywa obejrzała pani dziewczynę, rozpytała o szczegóły.
W miarę badania coraz się stawała surowszą jej twarz i marszczyło się czoło.
Widziała ona w swej praktyce długoletniej dużo, dużo wypadków, widziała kryminały. I poznała, że dziewczyna przeszła zapalenie okropne kiszek, i że ratunku nie było żadnego, bo teraz toczyła ją gangrena.
Zgubiona była — na godziny liczyła się agonia. Nie trzeba było leków. Popatrzyła pani na tę chatę sierocą, na te stroje trumienne, na tę matkę, na parobka, i nie potrafiła im kłamliwej otuchy mówić.
— Wola Boża! — szepnęła.
Potem do Łucysi się zwróciła.
Coraz mniej pamiętna, coraz mniej bólów czująca, leżała już cicho. Zpod grubej koszuli pierś jej widać było — trochę siną, a z twarzy tylko oczy żyły jedne; a taka chuda była, że niewięcej trzaska zajmuje miejsca, niż to ciało — przed niedawnym czasem młode, zdrowe, piękne.
— Zkąd jej to przyszło? Zjadła co niezdrowego? zerwała się? Jakże wam, Maku-