Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak tobie robię, to mi nawet nie męka!
— I mnie przy tobie straszna ochota.
— A nu, Łysy — kudy, Kraśko!
Prędko szli, bo nęciła ich chata i niedzielny odpoczynek.
— Już gorszej „suchoty“ (męki) cały rok nie będzie! — mówił Kalenik. Ni żniwo, ni rola tak mocy nie naderwie, jak ten sianokos pohany! Teraz już i zarobek we dworze dobry i chleb świeży rychło będzie.
— Pójdziesz w zarobki?
— Pójdę! Trzeba szmat pieniędzy na wesele, a w domu Sacharko mnie zastąpi.
— A ja do was przyjdę za len odrobić!
— Poznasz zagony nasze, żebyś na przyszłe lato na swoje łatwo trafiła.
— A nu — Łysy — czego zostajesz? Wypasłeś się jak lin — teraz się kwap do domu.
Ot, spać będę jutro — za wszystkie czasy!
— Jakie tam twoje spanie? Ani poduszki, ani pierzyny!
— Nieżonatego pierzyna — siano! — zaśmiał się.
Bose ich nogi i racice wołów zadudniały po dylach mostu. Zostawili za sobą Perechreście i poczęli w nocnych mrokach Hrywdy wyglądać.