Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja nie pan, żeby panował, ani żyd, żeby odpoczywał! — mruknął, raczej dotknięty jej dobrą intencyą, niż wdzięczny.
I począł biczyskiem mijane łąki wskazywać.
— To Syluków zajmisko już skoszone. Siemienista (liczna) chata! A ot Chrynów zalała woda, i do Spasa nie skończą.
— A koło nas swoich nie będzie?
— Czyruków Tychon co roku kosi.
Łucysia umilkła, rozejrzała się po niebie.
— Ot i dzień! — zauważyła.
— A cóż! — W Pietrówkę noc, a w Filipówkę dzień jednaki.
Senność ją znowu morzyła. Usunął się trochę.
— Przyłóż się, i zaśnij! Jeszcze daleko. Namordujesz się do syta! Nie trzeba mi kożucha. Umyślnie go zabrałem dla ciebie.
Zwinęła się w kłębek u jego nóg i zasnęła.
On na drogę teraz musiał uważać, bo zjechali z grobli między łąki, i krążyli wśród trzęsawisk, zygzakiem, po mostach z faszyny, niczem nie przysłanej, po pomostach z nieobrobionych kłód, po torfach powleczonych skorupą darniny, po krzakach, wśród łóz wysokich.
Rozbudził się Sydor i Kiryk, a i ludzi spotykali coraz więcej. Robota szła w całej pełni,