Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trus był zawsze.
Łucysię nowe skrupuły opadły:
— Swarliwa, powiadają, wasza Tatiana — rzekła.
— At! jak wszelka baba. Nie dośpi, nie doje przy robocie, to i krzyczy! Jak Sacharko raz, drugi obije, to tę rezykę straci.
— Nie bił jeszcze? — zdziwiła się.
— Nie. Z początku łaską i dobrocią! Wczoraj nawet, jak Mokrenię oparzyła, a ojciec począł łajać, to na ojca się wyzwierzył. Tymczasem spokojnie.
— Ona będzie silniejsza ode mnie!
— To co? Ciebie nie zagabnie, bo jej nadto samej ciężko! Będzie ciebie szanowała!
— Taki mi strach!
— Czego? Plecy moje szerokie. Zakryję ciebie, i takiego, Boh me, ubiję, ktoby cię zagabnął.
Przez księżyc przemykały chmurki małe jak białe gołębie; wjechali na most wysoki nad rzeką, ujętą z obu stron groblami.
Kalenik biczyskiem naprawo wskazał.
— Ot i Perechreście! — rzekł.
— Wielkie ono.
— Cały świat. Końca ja nigdy nie widział.
Niewyraźnie czerniały obszary traw, gwarne od mnóztwa błotnych śpiewaków; biła od