Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czasem tylko te dwa grona młode łączył kurz, wznoszący się tumanami z ulicy, jakiś żart głośniejszy, lub kamień ciśnięty przez konkurenta w plecy wybranej.
Tak się zabawiał, kto nie spał na „Bocianie łapy“.
Kalenik spał w zakątku chlewa pod żłobem. Siermięgę na głowę nasunął, chroniąc się od komarów, i chrapał na wyścigi z cielakiem, który odłączony od matki, ryczał w niebogłosy.
Parobek był szczęśliwy, że mógł spać. Marzenia jego nie sięgały dalej, tylko do spoczynku, chęci też nadzwyczajne ograniczały się na tem, żeby choć raz co tygodnia były „Bocianie łapy“, oprócz Niedzieli. Śniło mu się zaś, że ożenił się i spał na żoninej pierzynie, na piecu.
Mógł spokojnie śnić i chrapać. W chacie ustalił się już letni porządek. Kiryk zdał świetnie „egzament“ i zgodził się do wioskowych koni za pastucha, były więc pieniądze, a karmił się po kolei we wsi jak umowa była. Dzieci nawykły do dworskiej dąbrowy za strugą, wypędzały bydło o świcie, wracały nocą, tak nasycone jajkami i pisklętami wydartemi z gniazd, że nie dopominały się wcale jadła.
Zbył więc Kalenik trzech gąb z domowego budżetu; opłacono podatki, sprzedawszy dwuletnię cielicę, ano i lato szło, kiedy za zmę-