Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Znowu byli biedni, nędzni, poczuli dokuczliwiej swe mozoły i ciężar żywota, i umilkli przygnębieni, oszołomieni.
Parobek wyszedł zgarbiony, leniwie wlokąc nogi ociężałe. Niezapłacone podatki, brak paszy, przednówek długi, koszt wesela, brak rąk w chacie — wszystko stanęło mu w myśli.
Szedł poza stodołami, wicher marcowy szumiał i siekł mu twarz, niebo od chmur zbałwanionych czarne, wisiało mu nad głową; w ciemności tej, gdzieś górą, niewidzialne ciągnęły gęsi dzikie. Krzyk ich, zmieszany z żałosnym poświstem wiatru słyszał chłop. Leciały na Perechreście zapewne.
Tak idąc zamyślony, potrącił kogoś.
— Pochwalony Jezus — pozdrowił go poważny głos starego Huca.
— Na wieki! — odparł półgębkiem, spuszczając głowę.
— Jak wilk chodzisz nocą. Dawnom ciebie u siebie nie widział.
— Żebym żyto miał do zwrócenia, albo deski, tobym wstąpił, a tak — boję się. Pomyślicie, że znowu o co prosić będę — rzekł Kalenik.
— Głupia dumka; choćbyś i o co poprosił, to nie wstyd i nie grzech, byleś sam nie wziął.