Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Andaraki baby.
— Nu, a dziewczynie co będzie? Toż matczyna bodnia do niej należy! Któż jej naprzędzie, i natcze?
— Licho ją bierz! Albo to żyć będzie? Szuchta (febra) ją zje!
Kalenik popatrzał na Mokrenię. Istotnie, febra ją żarła. Wątła, żółta, obrzękła, siedziała na ławie.
Bose nogi robiły wrażenie patyków, głowa — śmietniska; twarz miała wyraz idytycznego obłąkania.
Za nią — podobny, tylko mniejszy i bardziej brudny — siedział Sak siedmioletni. Włosy miał prawie białe, a rysy, jak u starca, ostre. I ten patrzał, jak siostra, — w próżnię, na nędzę swą i opuszczenie nie podnosząc protestu.
Wyglądali oboje jak piskląt bezradnych para, którym matkę zabito, a one, brzegu gniazda uczepione, czekają, cichutkie i słabe — końca!
Tak przed laty, w tejże chacie, na temże miejscu, Kalenik z Hanną siedział — także sierota.
Przypomniał to sobie; nic nie mówiąc, dwie kromki chleba ukroił i dał dzieciom.