Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A szybka milczy, a za szybką — tylko miesiąc biały. Ni głosu nie słyszę, ni Michałka nie widać!
Już odszedł w swoją drogę — na swoje Kniazie!...
Kalenik nieproszony na ławie usiadł, i słuchał, na Łucysię spoglądając. Ona przestała prząść, i jednę z jego koszul podartych łatać poczęła, słowa nie mówiąc.
Spokój i czystość tej ubogiej chatyny odbijała jaskrawo od jego własnej izby: nie chciało mu się odchodzić.
— Czemu to „kniazie” nazywają? — zagadnął, gdy stara umilkła.
— A ot — bo kto tam pójdzie, to już kniaź; leży i śpi, a każdy przed nim głowę odkrywa! Kniazie oni — kniazie!
Otarła łzy fartuchem, i gwałtem odpędzała smutne myśli.
— A Sacharko wasz prędko wróci? — spytała.
— Przysyłał pismo niedawno, że może na wiosnę dobry numer wyciągnie. Jak nie, to chyba na przyszłą jesień przyjdzie.
— Pohodował ty ich wszystkich Kalenik. Pamiętam jakeś taki niewielki już orał i kosił, a teraz takiś piękny i wielki wyrósł! Ile tobie lat?