Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Parobek umilkł. Spoglądał po chacie brudnej, niezamiecionej, w której brak gospodyni widniał w każdym kącie; spoglądał na dziatwę obdartą i chorą, na najmitkę leniwą i niedbałą, i myślał, że jutro Niedziela, a on nawet koszuli czystej niema, a do Trójcy tak daleko.
— Kiryk, nie bij Mokreni! — rzekł. Chcesz, żeby matka z mogiły wyszła i nas męczyła po nocach? Porzuć!
— Niech bat’ka męczy, co ją zabił! — zuchwale odparł chłopiec.
— Milcz, szczenię, bo i tobie tak będzie! — krzyknął Sydor.
— Ino sprobuj! — błyskając oczami, szkolnik warknął. Kalenik wstał z ławy, zapalił smolną drzazgę i wyszedł do komory. Tam swe szmaty pozbierał, uwinął w płachtę, i wyniósł się cichaczem na ulicę.
Czaił się pod płotami jak złodziej, nareszcie skręcił się do chatyny przy dworskim zawrocie i wszedł do środka. Dwie samotne kobiety przędły u komina i zdziwiły się, go ujrzawszy. Bogaty Hubenia co za interes mógł mieć do wyrobnic?
Makuszanka była to kobieta już stara, o twarzy jak pieczone jabłko i wielkich, wypłakanych oczach. Mówiła zcicha i powoli. Dobra, spokojna staruszka, która za skarb