Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chciałabym — ale mu trzeba bochen chleba dać za spowiedź i namitkę białą. A mój chleb w dzieży, a moje namitki niepoprane! Porzuciłam wszystko niepokończone. Kto wam len poprzędzie teraz? Tak ja jego czesała na grzebieniu! — taki urósł cienki i biały!
Zaczęła płakać żałośnie, a on ją uspakajał, jak umiał.
— Cyt, cyt, diedyno! Już wam len nie potrzebny. Pora wam umierać. Schowamy — co robić!
— Moje sierotki! — zawodziła — kto wam wesele sprawi? Rodziła ja was! i wodziła z płaczem: myślała na weselu się radować. Doloż moja, dolo!
Już ja Wielkanocy nie zobaczę, i Sacharka nie zobaczę. Wieprzaka tak karmiłam — ano, mnie w post schowają, Kalenik, sokołyku, — a patrzaj, nie pożałujcie świty dobrej do trumny — i świec! Toż ja z bractwa!
— Chcecie? dam wam mleka — albo i słoniny! — rzekł wzruszony, gotów do wielkich ofiar.
— Nie chcę, Kalenik, nie chcę. Teraz post! — zaprzeczyła. — Czemu ciebie nie ożenili. Pomarnują się bez baby gęsi i kury, zepsują dzieżę najmitki. Pamiętaj, siemienia lnianego nie zmieniać, bo lepszego we wsi niéma, a po-