Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miał, toby na człowieka wyszedł. W sąsiedztwie — to ja się mu dobrze przypatrzył.
Kalenik opinji swej nie wystawił na szwank.
Pracował pilnie, przy dostawie kartofli, w południe dopatrzył starannie Matwieja pieszczochów.
Potem z innymi do czeladnej na obiad poszedł, ale nie jadł, bo mu nikt z domu dwojaczków nie przyniósł. Patrzał tedy, jak Huce jedli, i trzymał się ich towarzystwa.
Ołenia Prytulanka, czekając na opróżnienie garnuszków, opowiedziała mu, że Sydorowa źle się ma, i że już do niej Czyruka sprowadzono.
— Nic z niej nie będzie: umrze! — filozoficznie zdecydował. — Będzie znowu koszt, a i desek suchych niéma!
Splunął, bo mu głód przejmował wnętrzności. Począł fajkę palić.
— Ożenisz się prędzej, jak baby w chacie nie stanie — rzekł pocieszająco Karpina.
— Chyba na jesieni.
Naprzeciw niego, wśród drzewek od młócarni, dostrzegł teraz białą świteczkę i złotą „kosę” Łucysi Makuszanki. Śmiała się; błyskały zza świeżych warg zęby jak perły, a za-