Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaraz nowe wiadro w komorze i dopasuj do żórawia, a ty, Karpina, słabszemu nie wygrażaj, bo to wstyd.
Po tym sądzie nastąpiła cisza. Baby podziwiały mądrość Huca, a Kalenik zdumiał. Nawykły w chacie do awantury o lada grosz, do kłótni i buntów, nie pojmował jak stary spokojnie przeniósł stratę wiadra, a jak ci synowie na słowo jego byli posłuszni.
Matwiej wyszedł natychmiast, a Karpina spuścił głowę i poczerwieniał jak dziewczyna.
Hubenia podrapał się w swe kudły złotawe, ale nie odchodził.
— Mam ja do was prośbę! — szepnął.
— Co? — zagadnął stary.
— Pożyczcie mi „króbkę“ żyta.
— Nie macie już swego?
— Niéma ni garści.
— To pożyczonem będziecie żyć?
— A cóż? Kupić niéma za co. Pieniądze poszły na siano, a reszta na drzewo. Sień się zawaliła. A tu prędko i podatki wybierać będą.
— Licha taka gospodarka — mruknął Huc.
— Było kop dwadzieścia, ale i rozchód jest. Na magazyn zsypali, na szkołę — a taki i jeść jest komu. Nas dusz sześcioro; a wieprz, a kobyła...
— Do nowego zboża pięć miesięcy.