Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Teraz już szedł obok klaczy, tuląc się do niej, wierzył w jej rozum i instynkt. Oboje, zwierzę i człowiek, węszyli, zali do ich nozdrzy dymu zapach nie doleci. Dym — to chata.
I tak szli i szli znowu, godziny całe, cierpliwi i cisi!
Nareszcie klacz, potem oblana i bezsilna, stanęła, żałośnie patrząc na człowieka. Zrozumiał, że odmawia posłuszeństwa, i nie zmuszał więcej.
Naskubał siana z fury i dał jej. Sam usiadł u jej nóg, u piersi, grzejąc się ciepłem pary, która z niej szła, opierając głowę o jej mokrą skórę. I tak pozostali, a śnieg ich obsypywał wałem.
Znowu minęły godziny. Noc styczniowa nie ma kresu! Czekali ranka. Apatyczne oczy Kalenika szukały na niebie wschodu, ale i nieba nie widać było; błądziły tedy po tej ciemni bezmyślne, mgławe, pełne tępej na wszystko rezygnacji.
A przecież on coś myślał — myślał, że w taką noc z lasu dworskiego łatwo wywieźć furę gałęzi, a wicher usłużny nawet ślad zamiecie.
Teraz żałował, że nie pojechał kraść; udałoby się, a stryj tymczasem niechby tutaj biedował.