Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzał na małą kupkę ziarna i rzekł:
— To już nie pani kłopot, a mój.
— Kiedy bo — i kupić nie ma za co? — szepnęła.
— Znajdzie się rada. Niech pani się nie turbuje. Tylko, jeśliby mieszczanie przyszli w sprawie pastwiska, niech ja to załatwię.
— To bardzo niebezpieczni ludzie. Tam jest Wacałek, straszny zbój — na ich czele — i ich jest kilkudziesięciu.
— Im więcej, tem lepiej. Lżej im będzie kanały kopać. To pastwisko jest im koniecznie potrzebne — a Żerań ginie wskutek zatopienia. Na jesieni główny kanał musi być zrobiony. Poproszę też pani — o podanie mi warunków — na których jest zgodzony strycharz — bo zdaje mi się, że cegielnia jest dla niego — nie dla pań.
— On kupuje opał i opłaca robotnika, więc nam mało co się zostaje.
— Czy umowa długoletnia?
— Właściwie niema umowy. Dał kaucyę...
Umilkła.
— Ile? — spytał.
— Trzysta rubli. Dwa lata temu.
— I grozi paniom zwrotem tej kaucyi. To ja też się z nim rozmówię — i jeśli zażąda, znajdę dla niego te trzysta rubli.
— Ale ten Marczewski, strycharz — to także