Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łomnej drodze. Gdy się znaleźli w pustym, gościnnym pokoju, spytał:
— Pocóż tyle zachodu. Masz okna na dole.
— Aha — tamte zamykają na noc — i lokaje by spostrzegli, żebym szybę wybiła, a te zawsze otwarte. Tu się zakradłam — poczekałam, aż się pospali — i boso zeszłam na dół. Zobaczy panicz — jak te dranie mocno śpią — połowę mebli można tak powynosić. Dziś się tam jeszcze tłuką, bo na panicza czekają — a jak nikogo nie było — to albo szli na wieś hulać, albo w karty grali w kredensie. Niechże panicz wróci po lipie — i przez ganek wejdzie — i tu mi z dołu tamte skrzypce przyniesie.
— Jakie tamte?
— Ano — bom ja kupiła inne — i zamieniłam. Juści, trza było jedne zostawić, boby się obejrzeli. Takem se wszystko przemyśliła.
Teraz Tomek zachichotał ze złośliwej radości zręcznego figla.
— Jakeś tak przemyśliła, to ci trza sprawić za to na tych skrzypkach wesele. Udałaś mi się, Zuziu! A skacz dobrze na lipę, bo szkodaby było, żebyś żywa nie została.
Noc była cicha, pogodna, ale bezmiesięczna. Ktoby się wsłuchał w szmery pól, posłyszałby wśród łanu dojrzewającego owsa delikatne brzęczenie smyka po strunach na nutę obrzędowej, weselnej pieśni: