Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Proszę pani! Ja tylko nic nie udaję i nazywam rzeczy po imieniu, a każdy i każda z was powtarza jakieś formułki, które dziś są bez treści. Otóż ja poprzysięgam, że miłości nie znam, nie pragnę, nie wierzę, żeby być mogła, bo to absurd, wręcz przeciwny ludzkiej naturze. Pokażcie mi jeden fakt miłości na świecie — tylko zrozumiejmy się, co ja nazywam miłością.
— No, zapewne to, co i wszyscy.
— Nie. Wszyscy nazywają miłością — pożądanie.
— No — a pan?
— Ja nazywam uczuciem, gdy chcę dobra i szczęścia dla tego drugiego — kochanego. Otóż wyznaję, że podobnego uczucia nigdy nie doświadczyłem, ani widziałem u innych.
— No, no, no! A miłość macierzyńska!
— Także powtarzanie utartej formułki. Żeby taka miłość istniała, byłoby więcej szczęśliwych dzieci. Matki się kochają w dzieciach, bawią się niemi, póki małe, a potem desperują, że są opuszczone, albo narzekają na wyrodne dzieci.
— Bo i bywają wyrodne.
— Nawet się dziwię, że nie wszystkie przy takim systemie miłości. A zresztą, kto, gdzie, komu dobrze życzy i zaco i dlaczego? Każdy — jeden drugiemu zawadza, a w najlepszym razie jest najzupełniej obojętny.