Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kie kąty sadu, jak sekwestrator. Rzucał też w dalszym ciągu lapidarne uwagi.
— Chrzan tu należałoby plantować. Owoce nie wytrzymają konkurencyi klimatycznej nawet z Francyą. A chrzan na eksport do Włoch dałby szalone rezultaty.
Gdy Tomek milczeniem wszystko zbywał, Ruchno wprost go zagadnął:
— A pan agronomię studyuje?
— Nie, jestem na politechnice.
— Macie fabryki w majątku?
— Nie — ale nie lubię roli.
— To sprzedajcie ziemię.
— Ojciec jeszcze żyje, i rządzi!
— Aha — dziedziczność. Jeszcze jedna polska klęska. To was gubi — szlachtę na roli. Pół wieku nic nie robicie — czekacie! To wszystko: muzeum!
— Panopticum! — roześmiał się szyderczo Tomek. — Szkoda, że pana mój stary nie słyszy!
— Pan Gozdawa. Znam doktora tego nazwiska.
— To mój stryj.
— To człowiek! Był w Chicago, siedm lat temu. Zapłaciłem sto dolarów za wizytę, ale chłopca mego na nogi postawił. Potem byłem w zeszłym roku u niego w Paryżu — z żoną. Ten umie — co umie! A pan go zna?
— Nie.
— Szkoda.