Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lować — ciekawym, co mi ta wiedźma zrobi! — odgrażał się w duchu.
Był już daleko, na swoich gruntach, gdy się obejrzał, nie było Kreta.
Z całych Zagajów Tomek naprawdę lubił tego psa, którego szczenięciem przywiózł z Niemiec i który do niego był bałwochwalczo przywiązany. Zaczął gwizdać, upatrywać go w kartoflach, chciał wrócić, aż usłyszał zduszone sapanie i ujrzał pokracznego psiego karła, jak mozolnie za nim podążał — wlokąc większego od siebie zająca.
Mogli się ludzie kłócić, sądzić, prawować, Kret nie darował tak ciężko zapracowanej zdobyczy i z tryumfem dowlókł ją do pana.
Wtedy zziajany, dumny, spoczął, i patrząc w oczy myśliwemu, radośnie skomlał i poszczekiwał, opowiadając swe trudy i zwycięstwo. I Tomek raz pierwszy od przybycia do Zagajów roześmiał się i życzliwie psa pogłaskał. Ale teraz należało wracać do domu. Pora obiadowa dawno minęła, głodno było. Zresztą, co dalej robić na tem obrzydliwem, monotonnem, pustem polu. Tomek już się nudził, i pomyślał ze zgrozą — że zaledwie minęła doba, jak przyjechał.
Bez planu i myśli ruszył przed siebie, i jak ze snu zbudził go turkot.
Obejrzał się. Droga była o kilkanaście kroków, a w powozie poznał Strażyca.