Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marysia gorącość wielką czuje, a w głowę coś ją ciśnie. Dotyka rączyną — głowa owiązana szmatką.
Na ten jej ruch oba chłopięta porwały się i do niej przypadły.
— Jakże ci? — woła jeden.
— Chcesz pić? — woła drugi.
Marysia patrzy, ale nie poznaje.
— Co wy za jedni? — pyta.
— My Skrobkowe, on Kuba, a ja Wojtuś — odrzecze starszy.
— A czyja to chata?
— Czyjażby?... Skrobkowa.
— To skądże ja tutaj?
— A tatuś cię przynieśli i już!
— A skądże mię wzięli?
— A toć z pod boru! Z miasteczka tatuś wracali i szli do boru, żeby sobie kija nowego wyciąć, bo mu się biczysko złamało. A tu jakiś psiak żółty skomle, za sukmanę tatusia targa, a do krzaków ciągnie.
— Mój Gasio! — zawoła Marysia. — Czy mu się co złego nie stało?
— Ej, jemu ta nic złego — odpowiedział, śmiejąc się, Kuba — ale ciebie, nieboże, naleźli tatuś prawie że bez duszy, taj przynieśli do chałupy, taj już.
— A moja gospodyni?
— E!... zarówno tam gospodyni! Lepiej się z nami zostań! My już tatusia prosili, żeby cię do gospodyni nie dawał!
— Tatuś mówią — dodał Kuba — że mało chleba, ale się z tobą i tak podzielim, bo teraz w boru jest co jeść, to nie będzie głodu!
Na to Wojtuś: