Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pychane, szturchane, niewiedzące kędy się dziać, a prócz sińców na grzbiecie mające tylko jednę koszulinę, czarną jako święta ziemia.
Płaczącego z głodu i chłodu przydybał kiedyś chłopca stary pod lasem, popatrzał, splunął, wąsy najeżył, potém go na ręce wziął, kożuchem okrył, do chaty zaniósł, okrajcem chleba utulił — i na ławie, kędy sam legiwał — uśpił. Odtąd się już nie rozłączali.
Jako przy pniu dębowym odrostek wiosenny, tak Antek tkwił przy Wojciechu.
I dobrze im było razem; tylko w miarę, jak chłopak podrastał i łyżką kartofli najeść się już nie mógł — stary pasa przyciągał, aby im obu starczyło.
Wiosennym wczesnym porankiem już słychać było głos starego Zapały:
— Daléj, chłopcze, marsz! A coś ty, baba, żebyś nie wiedział, jak żołnierz chodzić powinien? Prawa noga naprzód!... Nie ta... a czy skaranie boskie... toć że ta, druga! Uszy do góry! brzuch w siebie! A! że téż ty, chłopak, nijakiego rychtunku nie masz!...
A „żołnierz” w koszulinie tymczasem, drepcząc obok starego, wystawiał nogi bose, brudne, cienkie jak badyle — i podnosił konopiastą głowinę wysoko, sądząc słusznie, że i uszy z nią pójdą do góry; z brzuchem tylko jakoś nigdy do ładu dojść nie mógł. Odęty, wielki, sterczał on uparcie z pod chudych żeber i tuż pod piersiami z za koszuliny wyglądał.
Czas jakiś maszerowali w milczeniu. Strwożone żaby w desperackich skokach pierzchały z pod nóg Wojciecha, chroniąc się w bruzdy i w kępy wilgotne, a w ciszy porannéj, dzwoniącéj pieśnią skowronka,