Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

drżał już, tylko mu smutno czegoś było bardzo. Spojrzał ku farbiarni, zkąd widać było żywo bijące światło, i westchnął. Potém zwrócił oczy ku niebu.
Parobek, nie podnosząc głowy, wyrębywał daléj przerembel.
— Gwiazda spadła — przemówił chłopczyna cichym, słodkim głosem, jakim dzieci mówią o rzeczach, które je tajemnie wzruszają.
Parobek spojrzał na niego i rzekł.
— Mówiłeś ty pacierz?
— Nie jeszcze!... zmówię późniéj, jak wrócę.
— Zmów teraz — rzekł Franek posępnie.
Chłopcu rozporządzenie to nie wydało się dziwném, — w istocie, była to pora, w któréj zwykle się modlił.
Z prostotą uklęknął, złożył drobne ręce i zaczął głośno mówić swój pacierz wieczorny.
Franek na toporzysku się wsparł i w milczeniu słuchał.
Dopiero gdy chłopczyna, uderzając się w piersi zaciśniętą ręką, powtórzył po trzykroć: „Boże, bądź miłościw duszy mojéj!” parobek wstrząsł się, w garść splunął i, chwyciwszy siekierę, daléj rąbać zaczął.
Krótka ta chwila nie uszła baczności Mowszy. Zbliżył się na brzeg tratwy niespokojny i z zaiskrzonym wzrokiem szepnął coś parobkowi do ucha.
Franek, siekierę rzuciwszy, rzekł: dosyć będzie! — i po łuczywo do ogniska poszedł. Gdy wrócił, siny był i blady, oczy miał nieruchome, rozszerzone, usta zacięte.
Chłopiec, patrząc na niego, znów czegoś lękać się zaczął.