Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkie bruzdy jéj zachmurzonego oblicza i brudne piany, noszące się przy brzegach, jak zdarte łachmany.
Nie była to lustrzana szyba, któraby mogła odbić promienie zimowego słońca, ale nierówna, chropowata, wichrami zorana przestrzeń, któréj zmącone wody, jak szły, tak porażone mrozem stanęły, — podobne do oblicza gwałtowną śmiercią zmarłego człowieka, które w osłupieniu śmiertelném zachowało ślady ostatniéj walki bytu z nicością.
Wiatr ostry, północny, niósł się ponad rzeką, kłębiąc w powietrzu śnieżne chmury, któremi zawlókł się horyzont cały.
Tratwy tuliły się na prawym brzegu rzeki. Było ich kilka. Zdaleka wyglądały jak ptastwo w sidła schwytane. Nad rzeką gwarno było i ludno. Nawet policyant Nr 2 „z papierami” stanął, przyglądając się tratwom. Ludzie mają w sobie coś, co ich popycha do przypatrywania się szkodzie lub przykrości cudzéj. Otóż i tutaj nie brak było publiki, która całemi godzinami przysłuchiwała się klątwom i złorzeczeniom Niemca, posyłającego do wszystkich dyabłów tę przeklętą rzekę, która jego drzewo bez procentu trzymać zechce może całą, długą, polską zimę.
Rzeka jednak głuchą była na te klątwy. Wody jéj murem stanęły, jakby broniąc tych dębów i sosen, które kędyś na brzegach jéj wzrosły.
Niemiec, pomimo mrozu, pocił się, drepcząc na krótkich swych nogach; była to pierwsza spekulacya jego w tym kraju i pierwsze niepowodzenie. Przypatrywał się chmurom, rzece téj, palił krótką fajeczkę i klął w przestankach, spluwając.
Kilku flisaków krzątało się po tratwach, paląc