Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pod oczyma Boga, w ciszy téj samotnéj nocy, Uriel uczuł je swojém; nie mógł go już oddać nikomu.
Wszedł ostrożnie do izby; dziecko na posłaniu złożył i, przypadłszy twarzą do poduszek, łkał namiętnie, oddany na pastwę wspomnień, pragnień i beznadziejnych żalów.
Chłopczyna rzucił się we śnie, a na piersiach, niezakrytych grubą koszuliną, błysnął mały mosiężny krzyżyk. Dziecko było chrześcianinem.
Nazajutrz kosooki parobek jął złośliwie przypatrywać się chłopcu.
— A wam zkąd ten chuchrak?
— Sierota.
Nie kłamał; dziecko to było straszliwym sierotą; sierotą bez praw, bez opieki, bez imienia.
Franek nie poprzestał na tém.
— Toż i sieroty nie rosną jak grzyby po deszczu, a deszczu dziś w nocy nawet i nie było.
Uriel zmilczał. Zbroił się w cierpliwość, czuł, że to pierwsza dopiero zaczepka, że więcéj takich odpierać mu przyjdzie, i postanowił sobie bronić się tém jedném słowem: sierota.
Chłopczyna tymczasem otworzył wielkie swoje czarne oczy i, przypatrując się obcym, skrzywił do płaczu usteczka, powtarzając żałośnie:
— Babusia! babusia! ja chcę do babusi!
Rudy Franek nie odstępował od dziecka. Trochę się domyślał, trochę przypominał; złośliwym téż był tak, że i bez widoków żadnych dręczyć lubił a drażnić.
— A gdzież babusia twoja? — pytał chłopczyny.
— A w lesie.
— Ii... to pewno jaka stara sowa.